poniedziałek, 30 marca 2015

Jak uzdrowiłem rewizora z warszawy

Witam moich czytelników.

Przykro mi, że przez ostatnie kilka miesięcy nic nie napisałem. Nie chcę się jednak tłumaczyć. Niniejszym proszę więc potraktować mnie tak, jak ja traktowałem swoich opozycjonistów, gdy nabroili: przyjąć ode mnie "czynny żal" i "postanowienie poprawy", wybaczyć i zaufać, że w kolejnych miesiącach będzie lepiej. Niestety, obawiam się, że tempo jednej historii co trzy dni nie będzie już możliwe. Postaram się jednak napisać coś co najmniej raz na tydzień. 

Czasem gdy sobie siedzę i obmyślam kolejne posty boję się chwili, w której skończą mi się tematy. Wtedy przypominam sobie, że przecież to nie jest książka (na razie) tylko blog, gdzie dobór treści jest zależny od samych czytelników. Dlatego proszę śmiało pytać i komentować. Po takich prośbach często udaje mi się napisać coś ciekawego. 

Pozostaje mi więc jeszcze raz za lenistwo przeprosić i w ramach pokuty wyjątkowo zrezygnować z męczenia czytelnika reklamami. 

A teraz...

Krótka historia cudownego uzdrowienia kontrolera z Warszawy
i zbawiennych konsekwencji tegoż uzdrowienia

Służba Bezpieczeństwa nie miała do siebie zaufania, więc sama siebie regularnie kontrolowała. Jeśli wykonywało się swoje obowiązki rzetelnie, kontrole takie nie były groźne. Ale wiadomo - zawsze można się do czegoś przyczepić. Dlatego bardziej niż kontroli baliśmy się kontrolerów. Bo jak się upierdliwy trafił, to mógł kazać się nam tłumaczyć z błahostek, co zabierało czas i szargało nerwy.

Pewnego razu otrzymaliśmy informację, że przyjeżdża wizytator z Warszawy na tzw. "kontrolę kompleksową". Kompleksową, czyli taką, gdzie sprawdza się różne sprawy obiektowe, sposoby współpracy z agenturą itp. Jak się czytelnicy zapewne domyślają, taka ocena w dużej mierze była subiektywna, więc wiele zależało od pozyskania sympatii kontrolera. A jak pozyskać sympatię funkcjonariusza SB, niezależnie od stopnia? Jedzeniem, wódką i przyjazną atmosferą. I to własnie zamierzaliśmy w dniu przyjazdu gościa uczynić.

Warszawiak owszem, zaproszenie na kolację przyjął. Potem jednak sprawy przybrały zły obrót. Przy pierwszym toaście, wyjaśnił, tonem żalu, złości i skargi, że niedawno musiał przeleżeć jakiś czas w szpitalu z uwagi na nie do końca dla lekarzy zrozumiałe problemy z sercem. Lekarze - jak twierdził - nie potrafili zrobić dla niego nic poza kategorycznym zabronieniem mu picia alkoholu. To był dla nas szok. W takich warunkach nie przyszło nam jeszcze pracować. Trzeba było działać szybko i nieszablonowo.

Przeprosiłem towarzystwo i poszedłem podzwonić. Całe szczęście miałem wówczas pod opieką  dużą ważną placówkę medyczną, więc mogłem zadzwonić do ordynatora kardiologii i poprosić o kilka informacji oraz o drobną przysługę. Gdy dostałem co chciałem, mogłem wrócić do kolacji.

Po chwili pogaduszek wróciłem do tematu zdrowia naszego gościa. Zapytałem się go o przeprowadzone badania i o inne szczegóły, by następnie ze zdumieniem słuchać jego odpowiedzi. Wreszcie zacząłem mu tłumaczyć, jak bardzo został skrzywdzony. Jak źle został w szpitalu potraktowany. Że nie tak się traktuje pułkownika instytucji ważnej dla ustroju Ludowej Rzeczpospolitej. Zacząłem go przekonywać, że nasi specjaliści są jednymi z najlepszych w kraju i że załatwimy mu najlepszą opiekę w Polsce, taką, że nawet Fidel Castro by zazdrościł. Kontroler na początku trochę oponował, miał przecież u nas do wykonania misję. Wytłumaczyłem mu jednak, że jeśli zostawi nam odpowiednie wskazówki, będziemy mogli wykonać większość pracy sami, a on pod koniec jedynie sprawdzi prawdziwość naszych wniosków. Nastrój biesiady wyraźnie się poprawił.

Nazajutrz zawieźliśmy kontrolera do szpitala, gdzie czekało już na niego miejsce i miła obsługa. Czytelnicy domyślają się, że to była właśnie ta przysługa, o którą prosiłem "znajomego" doktora dzień wcześniej. Pułkownik zabrał się więc żwawo za leczenie, a my za kontrolę.

I tak to trwało tydzień. Nasz gość faktycznie otrzymał bardzo kompleksowe badania, a my, korzystając ze wskazówek, przejrzeliśmy sprawy i sporządziliśmy odpowiedni protokół pokontrolny. Mówił on, że że nasz wydział działa sprawnie i poza drobnymi uchybieniami (musieliśmy przecież coś u siebie znaleźć) niczego nie można było nam zarzucić. Najlepszą wiadomością było jednak to, że badania serca i innych organów kontrolera z Warszawy jasno wykazały, że jest on w istocie okazem zdrowia, a wszystkie problemy jakie miał, wynikały po prostu z przepracowania. W szczególności jednak nie zauważono u Warszawiaka najmniejszych przeciwwskazań dla spożywania alkoholu.

Cała sprawa zakończyła się więc podwójnym happy endem. A nawet potrójnym, bo nasz gość, radosny z odzyskanego zdrowia, wreszcie mógł, jak porządny Polak i funkcjonariusz SB, zjeść z nami miłą, pożegnalną kolację i nie skąpić sobie trunków. I prawo to wykorzystał w całej pełni.