środa, 15 kwietnia 2015

O kilku rodzajach picia w SB, spiskach i porach przyjmowania interesantów

Feliks Edmundowicz Dzierżyński, stając na czele poprzedniczki KGB, czyli Wszechrosyjskiej Komisji Nadzwyczajnej do Walki z Kontrrewolucją i Sabotażem, (tzw. "Czeka") pouczał, iż dobry czekista powinien mieć  gorące serce, chłodny umysł i czyste ręce. Tak to pouczenie przynajmniej zapamiętałem i starałem się ideałom tym sprostać. Jednakże do wymienionych przymiotów dodałbym jeszcze mocną głowę i silną wątrobę. Bo w Służbie Bezpieczeństwa piło się niemało. 
Dyskretna Reklama

Koniec Dyskretnej Reklamy
Alkohol dla Służby Bezpieczeństwa był jednym z najważniejszych narzędzi. Przede wszystkim piło się po pracy ze współpracownikami. I to na komendzie, co może być dziś dla wielu zaskakujące. Jak to? W miejscu pracy? Alkohol? Ależ oczywiście! To logiczne, jeśli się nad tym zastanowić. Przecież komenda była objęta kontrolą kontrwywiadowczą. Ryzyko podsłuchu było minimalne. Podobnie znikoma była szansa, że choćby pojedyncze zdanie z rozmowy dotrze do niedyskretnych uszu. Jeśli czytelnicy pamiętają aferę podsłuchową z 2014 roku, gdzie kelnerzy podsłuchali szefa NBP, bo gadał w jakiejś restauracji na poważne tematy, to zrozumieją, że nasza paranoja miała swoje głębokie podstawy.

Picie po pracy było dla nas bardzo ważnym rytuałem. Po pierwsze, posługując się wyrażeniem poety Juliana Tuwima, wódka jest środkiem imagogennym, co oznacza, że przychodzą po niej do głowy różne ciekawe pomysły. Po drugie, wódka rozwiązuje języki, co sprawiało, że funkcjonariusze pomysły te chętnie wyrażali na głos. Po trzecie, wódka równocześnie i dodaje odwagi,  i ułatwia wybaczanie. Dzięki temu młodszy miał odwagę mówić głupoty, a starszy się za to nie obrażał. A jak młody powiedział coś mądrego, to wszyscy mu klaskali, bo wódka wzmacnia więzi międzyludzkie (to po czwarte). Więc jeśli teraz mówi się o metodzie "burzy mózgów", to my już wcześniej widzieliśmy, że trzeba "pić i gadać". I sielankę całą rozpieprzył dopiero Generał Jaruzelski, który picia w pracy (nawet po pracy) zakazał. A co mu z tego wyszło, to już wszyscy wiemy.

Od picia w pracy po pracy należy odróżniać picie w trakcie pracy. To drugie należało do obowiązków służbowych. Chyba czytelnicy nie myślą, że można z jakimś ordynatorem szpitala, rektorem uczelni czy dyrektorem zakładu poważne sprawy o suchym pysku załatwiać? Przecież to byłby afront! I to dla obu stron. Natomiast to, kto kogo kieliszeczkiem częstuje, zależało oczywiście od tego, kto do kogo miał interes. Najczęściej interes mieliśmy oczywiście my, ale nie zawsze. Ordynatorzy, rektorzy i dyrektorzy też niejednokrotnie oficera SB na kieliszek zapraszali. I nie było obojętne dla losów ich sprawy, jaki trunek funkcjonariuszowi zaproponują. 

Jak już jednak powiedziano, najczęściej to oficer SB stawiał alkohol swoim rozmówcom. I jak wszyscy koledzy doskonale wiedzieli, było to jedno z najgorszych pić, jakie mogły się człowiekowi przydarzyć. Trzeba było trzymać fason i pilnować się, żeby nie powiedzieć czegoś głupiego. Nie wystarczało również gościa nie urazić. Chodziło o to, żeby rozmówcy stworzyć odpowiednią atmosferę, czasem się mu podlizywać, czasem chwalić, a przede wszystkim słuchać. Słuchać i pokazywać, że się słucha. Nawet, jeśli akurat przynudza, bądź pieprzy jakieś banialuki. 

Umiejętność słuchania podpitych ordynatorów, rektorów i dyrektorów wymaga treningu i talentu. Mi szło to o tyle łatwiej, że interesowało mnie praktycznie wszystko, o czym mówili. Czy to były nowe techniki kopalnictwa węgla brunatnego, czy perspektywy radiologii pozytonowej, czy nowe kierunki w interpretacji Heideggera. Niemniej jednak picie służbowe było wydarzeniem wyjątkowo stresującym, po którym niejednokrotnie trzeba było pójść na flaszkę do kolegi. 

Bo oprócz picia z kolegami w pracy i picia służbowego było jeszcze picie koleżeńskie. Czytelnikom młodszym, przyzwyczajonym do wyścigu szczurów i telefonów komórkowych wyjaśniam, że w PRLu zakład pracy był drugim domem, a współpraca w robocie często przeradzała się w głęboką przyjaźń po robocie. I to przyjaźń całych rodzin, z dziećmi włącznie. I nie inaczej (a może jeszcze silniej) działo się w SB. W dodatku ówczesny względny brak telefonów sprawiał, że przyjście do kogoś wieczorem z flaszką, będąc lekko wciętym, było czymś normalnym i witanym z całą polską gościnnością w myśl zasady "gość w dom, Bóg w dom, żona dawaj kieliszki". 

Nie chciałbym jednak, żeby ktoś pomyślał, że picie koleżeńskie sprowadzało się jedynie do wieczornych napaści na współpracowników. Imprezy "proszone" też sobie urządzaliśmy i to niekiedy bardzo wystawne. Na nich również trunków nie brakowało. A od czasu do czasu zdarzały się większe imprezy okoliczonościowe, gdy ktoś z wyższego kierownictwa zapraszał swoich podwładnych. Wówczas było pieczenie kiełbas (słowa "grill" jeszcze wówczas nie znano) i zabawa i dużo różnych trunków. Niektórzy z takich imprez najbardziej zapamiętywali bimber. Stara szkoła bowiem przywiązywała do umiejętności pędzenia wysokogatunkowego alkoholu nadspodziewanie duże znaczenie, a licytacjom "kto kiedy przyniósł ile i jak dobrego bimbru" nie było końca. Szczególnie pod koniec imprezy. 

I tak dochodzimy do kategorii ostatniej, obejmujących takie wydarzenia jak grzybobrania, szkolenia i inne "wyjazdy integracyjne" mówiąc dzisiejszym językiem. I jeśli kogoś na myśl o kilkudziesięciu funkcjonariuszach SB uwolnionych od dyscypliny pracy i rodziny i nastawionych na zabawę przeszedł dreszcz, to bardzo słusznie. A dla tych których dreszcz nie przeszedł: anegdota. 

Pewnego razu mieliśmy mieć duże szkolenie. Ja miałem być prelegentem, miałem opowiadać przez półtorej godziny o praktycznych źródłach sukcesu w pracy operacyjnej. To już była druga połowa lat 80, kiedy moja sława jako pracownika wybitnego zdążyła się już rozejść i okrzepnąć. Niestety, sława taka, szczególnie jeśli zasłużona ciężką pracą, budzi zazdrość i zawiść jednostek mniej utalentowanych. I jedna z takich właśnie jednostek ukuła przeciwko mnie spisek. 

Spisek był prosty. Zamierzano mnie upić do nieprzytomności, a potem w pracy robić mi przykrości z powodu mojego prawdziwego, czy też suponowanego zachowania. Zakładano bowiem, że i tak z wyjazdu nic nie będę pamiętał, więc będzie mi można wmówić dowolne bzdury. Całe szczęście byłem dobrym uczniem wzmiankowanego już Feliksa Edmundowicza i strzegłem się nie tylko przed zagrożeniem zewnętrznym, ale i wewnętrznym, które w tym przypadku reprezentowali współpracownicy. Odpowiednio sformowana siatka przyjaznych mi ludzi w porę doniosła mi o planowanym spisku. Podziękowałem szczerze i postanowiłem się spiskowcom nie dać. 

Nie dając po sobie nic poznać, przyjechałem ze wszystkimi autobusem do ośrodka na odludziu. W autobusie (jako prelegent) nie piłem. Wygłosiłem prelekcję, zebrałem oklaski i odpowiedziałem na pytania. Potem zjadłem obiad, a potem... podziękowałem wszystkim i poszedłem do domu. Specjalnie piszę "poszedłem", bo spacer na najbliższy przystanek autobusowy zajął mi dobrą godzinę. 

Tego spiskowcy się nie spodziewali. Skażeni posiadaniem samochodów nie przewidzieli, że ktoś może uciec z ośrodka używając komunikacji publicznej. A z resztą w ogóle takiego ruchu się nie spodziewali. W najtrudniejszym położeniu jednak była owa nieprzyjazna mi osoba. Całe miesiące planów wzięły w łeb. Facet posmutniał. A jak chłop smutny, to pije. I ten też ze smutku zaczął pić I to w takim tempie, że już wkrótce stracił możliwość sensownej komunikacji w ludzkim języku. To go musiało rozzłościć, bo w pewnym momencie ktoś zauważył, że człowiek ów zniknął. Zarządzono poszukiwania.

Podjęte poszukiwania naprowadziły funkcjonariuszy na świeży trop, którym były... brązowe plamki na dywanie hotelowego korytarza. Plamki te prowadziły wprost do pokoju naszego bohatera. Po komisyjnym otwarciu drzwi oczom komisji ukazał się poszukiwany. Leżał na hotelowym łóżku w mokrych, brązowych spodniach. Mimo wstrętu związanego z widokiem spiskowca (o zapachu nie wspominając) postanowiono sprawdzić, czy spiskowiec nadal żyje. W toku oględzin stwierdzono, że owa osoba nie tylko żyje, ale nawet pozostaje zdolna do reakcji na silne bodźce, choć adekwatność tych reakcji pozostawała wiele do życzenia. Innymi słowy mówiąc, jak go kolega kijkiem od szczotki trącił, to spiskowiec zaczął coś bełkotać. Na tym czynności zakończono, pozwalając naturze zarówno spiskowca uzdrowić, jak i wywrzeć na nim odpowiednią zemstę. 

Gdy dziś pomyślę, co biedaczyna musiał przechodzić dnia następnego, przy całym braku sympatii do człowieka, moje serce ściska litość. Ból fizyczny, psychiczny i totalne upokorzenie. I koledzy, którzy zamiast współczucia, natychmiast zaczęli mu tłumaczyć, że od tego pamiętnego wydarzenia powinien interesantów przyjmować jedynie w pełnych porach. I, jeśli mam być szczery, żartujemy sobie z niego tak do dziś. A ja w tym czasie mogłem sobie spokojnie posiedzieć z żoną i z dziećmi, regenerując duszę i wątrobę. 
Dyskretna Reklama

Koniec Dyskretnej Reklamy


5 komentarzy:

  1. Nareszcie nowość i moja ulubiona kategoria-zycie codzienne;)
    Oby tak dalej i ku chwale:)

    OdpowiedzUsuń
  2. Tak na fali ostatnich wydarzeń międzynarodowych: jaki mieliście stosunek do ZSRR? Czy istniały jakieś kontakty między służbami różnych państw bloku? Szkolenia, konferencje itp? Pytam bo kiedyś poznałam wirtualnie byłego oficera Wojska Polskiego, któremu zdarzało się niejedną butelkę obalić z mołojcami z Legnicy i on przytoczył taką oto wypowiedź radzieckiego wojaka: Wy się do nas uśmiechacie, wódkę z nami pijecie, a jak przyjdzie co do czego, pierwsi nam do gardła skoczycie, No więc jak to było z tą konstytucyjnie zapisaną przyjaźnią?
    Pozdrawiam i dziękuję za tego bloga. Zabawna i pouczająca lektura.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ciekawe pytanie. Niestety, odpowiedzieć muszę raczej pewnymi ogólnikami, bo osobiście nie miałem żadnej styczności z towarzyszami z zaprzyjaźnionych krajów. W departamencie III (gdzie służyłem) zajmowaliśmy się sprawami krajowymi i nikt nam z Moskwy przez ramię nie patrzył. Może na gdzieś na wyższych szczeblach... Ale nie chcę spekulować.

      Co innego był departament II (kontrwywiad) czy I (wywiad). Tutaj towarzysze z ZSRR prawdopodobnie byli bardziej obecni. Ale ja na ten temat nic nie wiem i nigdy nie próbowałem się dowiedzieć. Z resztą, jak już wcześniej pisałem w postach o tajności, i tak pewnie nikt by mi nic na ten temat nie powiedział.

      Co do szkoleń i konferencji, to raczej nic takiego nie było. Wielu z nas należało do Towarzystwa Przyjaźni Polsko Radzieckiej (co nie wiązało się z niczym poza płaceniem śladowych składek), mieliśmy akademię z okazji Rewolucji Październikowej i... tyle. Wiec ja obecności ZSRRu w naszej pracy nie dostrzegałem.

      Natomiast co do osobistych postaw funkcjonariuszy SB wobec Związku Radosnego, to były one różnorakie. Jedni byli piewcami, inni byli krytyczni, jeszcze innym to zwisało. Trochę tak, jak w całym społeczeństwie. Oczywiście postaw absolutnie wrogich nie było, bo być nie mogło. Ale nieprzychylne się zdarzały.

      Usuń
  3. "wyjaśniam, że w PRLu zakład pracy był drugim domem, a współpraca w robocie często przeradzała się w głęboką przyjaźń po robocie. I to przyjaźń całych rodzin, z dziećmi włącznie."

    To prawda.
    A dodając fakt, że robota była dla wszystkich, nie śmieciowa i nie part-time, pragnę podziękować Autorowi za to, że bronił Polski Ludowej.

    OdpowiedzUsuń
  4. Popieram takie stanowisko tow. Do ojczyzny Gagarina!

    OdpowiedzUsuń