Dziś rozpocznę swoją opowieść nietypowo, a mianowicie od wydarzenia z późnych lat 90. Otóż wówczas mój syn postanowił (po raz czwarty w życiu) podejść do egzaminu na prawo jazdy. Rejestrując się przeżył zaskakującą przygodę. Pani urzędniczka, spoglądając na nazwisko, zapytała "czy ojciec nie pracuje czasem w Policji"? Syn przytomnie odpowiedział, że "kiedyś ojciec pracował w Wojewódzkim Urzędzie Spraw Wewnętrznych". Pani urzędniczka od razu zrozumiała o co chodzi, ucieszyła się i wspomniała, że "ojca pamięta", bo - jak to ujęła - "miał nas pod ochroną w... (tu podała zakład pracy)". Po czym ucieszyła się ze spotkania i kazała "serdecznie ojca pozdrowić", czego mój syn nie omieszkał uczynić. Więcej z panią z ośrodka ruchu drogowego nie miał niestety do czynienia, bo tym razem, w końcu, egzamin zdał.
Dyskretna Reklama
Koniec Dyskretnej Reklamy
Koniec Dyskretnej Reklamy
Przyjazna reakcja pani urzędniczki (którą oczywiście pozdrawiam) nie jest dla mnie szczególnym zaskoczeniem. Ludzie byli nam, funkcjonariuszom, zdecydowanie bardziej przychylni, niż opowiada dzisiejsza telewizja. Dlatego nie musieliśmy kryć się z naszą pracą przed sąsiadami, czy znajomymi. Oczywiście zdarzały się przypadki, gdy ktoś miał tzw. "tajny etat", a więc mówił że pracuje w np. wodociągach miejskich, a tak naprawdę pracował w SB. Ale zdarzało się to niezwykle rzadko, szczególnie w wywiadzie, kontrwywiadzie i wydziale B (obserwacja). Za to tajemnica była wówczas zupełna - nawet żona takiego funkcjonariusza nie miała prawa znać prawdziwego zajęcia męża.
Szczególnie przyjazne stosunki łączyły mnie z moimi sąsiadami. Wszyscy wiedzieli, gdzie pracuję. Kiedyś miałem straszny atak korzonków, przez co nie mogłem dłużej siedzieć w pracy. Samochodu nie miałem (i tak nie dałbym rady prowadzić), więc służba zorganizowała mi transport... radiowozem, po czym jeszcze koledzy milicjanci pomogli mi wejść na piętro, gdzie mieszkałem. Całe osiedle doszło oczywiście do wniosku, że byłem tak pijany, że musiała mnie milicja do mieszkania wlec... Ale po paru dniach udało mi się to nieporozumienie odkręcić.
Natomiast innym razem życzliwość i odpowiedzialność moich sąsiadów przysporzyła Służbie nieco kłopotu. Otóż gdy otrzymałem mieszkanie służbowe nie zadbałem o zmianę nazwiska na liście lokatorów. Lista taka była wówczas obowiązkowa (co w dzisiejszych czasach ustawy o ochronie danych osobowych i gołych numerków na domofonach może dziwić), lecz jej aktualności nikt nie sprawdzał. Nasza była już bardzo stara, ale za to ładnie wykonana i jednolicie pożółkła w starej ramie za szybką. Wyglądała tak ładnie, że nie miałem ani serca, ani ochoty jej niszczyć.
Mieszkanie było niewielkie, ale dość wygodne. Miało jednak wadę - brak telefonu. I tu kolejne zaskoczenie: jak to możliwe, że w mieszkaniu funkcjonariusza SB brak środków łączności? Ano możliwe. Mogłem się o telefon starać, ale nie chciałem, bo wiedziałem, że jak będę telefon miał, to będą do mnie z pracy ciągle z pierdołami dzwonić. A jak go nie mam - rozumowałem - to w razie konieczności będą musieli po mnie przyjechać.
I właśnie pewnego razu po mnie przyjechali. Z misją wysłano jakiegoś młokosa, który zapamiętał jedynie ulicę. Kompletnie wyleciał mu z głowy numer domu i mieszkania. Sprawdzanie list lokatorów oczywiście nic mu nie dało, zaczął więc rozpytywać sąsiadów, nie pokazując jednak służbowej legitymacji.
Sąsiedzi wykazali się wzorową obywatelską postawą. Zgodnie stwierdzili, że o takiej osobie w najbliższej okolicy nigdy nie słyszano i że nie mają w zwyczaju rozmawiać z nieznajomymi. Młody funkcjonariusz odjechał z niczym. Natomiast sąsiedzka delegacja natychmiast zapukała do mojego mieszkania poinformować mnie, że taki oto podejrzany człowiek się o mnie pytał. I z dumą zapewnili, że nikt mnie nie zdradził.
Sąsiadom oczywiście podziękowałem i doceniłem ich działanie. I byłem im naprawdę wdzięczny, bo wariatów rozmaitych na tym łez padole nie brakuje i w sumie lepiej mieć za sobą ludzi dyskretnych niż gaduły. Czy zorientowałem się, że szukali mnie ludzie ze Służby? Oczywiście, z opisu wiedziałem dokładnie, który z młodych kolegów po mnie przyjechał. A co z tym zrobiłem? Nic. Wiedziałem, że jeśli sprawa będzie naprawdę ważna, młokos zdobędzie odpowiedni adres i przyjedzie jeszcze raz. A jeśli nie przyjedzie, to znaczy, że w istocie chodziło o jakąś błahostkę, z którą można poradzić sobie beze mnie.
Młokos nie przyjechał.
Dyskretna Reklama
Koniec Dyskretnej Reklamy
Koniec Dyskretnej Reklamy
Rano było chyba coś innego, prawda? Tylko było jakby nie skończone. ;)
OdpowiedzUsuńŚwietnie, że znowu Pan pisze. Oby więcej i częściej.
Naprawdę wielkie dzięki bo pochłaniam to momentalnie.
Za miły komentarz dziękuję, właśnie takie motywują do dalszej pracy.
UsuńCo do wcześniejszego wpisu, to był to fragment pewnego szkicu, który nie powinien oglądać dziennego światła. Po prostu w bloggerze guzik "zapisz" pomieszał mi się z guzikiem "opublikuj". Całe szczęście zdarzyło mi się to po raz pierwszy i mam nadzieję - ostatni.
Pozdrawiam!
Uwielbiam Pańskie posty, naprawdę miłe pióro do czytania! Martwiłem się długą nieobecnością, ale liczę, że uda się pisać więcej! Serdecznie pozdrawiam :)
OdpowiedzUsuńDziękuję serdecznie! Zapraszam 5 maja, mam nadzieję, że wtedy będzie następny post.
Usuń