niedziela, 25 stycznia 2015

O roli szacunku, krótkim werbunku i owocnej współpracy

Mam nadzieję, że zdołałem już czytelników przekonać, że duża część mojej roboty polegała na wyszukiwaniu odpowiednich kandydatów na agentów. A gdy się już kandydata znalazło, to trzeba go było zwerbować, czyli przekonać do współpracy. Czasem był to proces długi i stopniowy, o którym jeszcze kiedyś napiszę. Ale czasem udawało się złowić wspaniałego człowieka dosłownie w ciągu kilkunastu minut. Szczególnie, jeśli wcześniej zebrało się o nim odpowiednio dużo informacji.

Dyskretna Reklama

Koniec Dyskretnej Reklamy


Pewnego razu dowiedziałem się, że w jednej z organizacji opozycyjnej jest taki mały śmieszny człowieczek, z którego wszyscy kpią. I choć w organizacji starał się zaistnieć i aktywnie działać, koledzy zupełnie go nie szanowali. On jakoś to znosił, podobnie jak bita żona znosi wybryki męża, bo boi się samotności albo nie zna innego życia. Ale ja zakładałem, że gdzieś w głębi ducha człowiek ten chciałby coś w swoim życiu zmienić.

Zaprosiłem go więc na komendę pod byle pretekstem, posadziłem w gabinecie, poczęstowałem herbatą, papierosem i powiedziałem:
- Słyszałem, że koledzy pana nie lubią?
- Ano nie lubią. 
- No właśnie. To niech pan sobie zapali. A jak pan skończy palić, to niech mi pan powie. Jest pan ze mną, czy z nimi?

Zapalił, pomyślał i napisał zobowiązanie do współpracy. I współpracował wspaniale. Koledzy nadal mu dokuczali, ale on się tym nie przejmował, był łagodny i wybaczający. Bo przy każdej niemiłej dla siebie sytuacji mówił sobie: "Tak mnie brzydko, kolego traktujesz? A już ja ci dupę na bezpiece obrobię" I faktycznie, obrabiał. Zrobiłem dzięki niemu wiele poważnych spraw. Tym bardziej, że od czasu podjęcia ze mną współpracy, agent ów zdobywał kolejne cenne znajomości i w środowiskach opozycyjnych stawał się coraz bardziej rozpoznawalny. Bo wiele rzeczy i wiele spraw potrafił załatwić. Gdy się go pytano, jak mu się to udaje, nie mówił oczywiście, że zawdzięcza to mnie. Opowiadał o "znajomych", "przyjaciołach", "krewnych". I co najważniejsze - owa siatka zmyślonych postaci wcale mu się nie myliła! Ta zdolność utrzymania spójności własnych kłamstw to umiejętność, którą pracownicy wywiadu długo trenują, a i tak starają się używać jej jak najrzadziej. Bo z każdym wypowiedzianym kłamstwem zwiększa się ryzyko wpadki. On jednak w swoim wyimaginowanym świecie lawirował bez najmniejszych problemów. 

Działania tego agenta nie polegały jedynie na przynoszeniu informacji. Przeciwnie - wielokrotnie przeprowadzał udane akcje destrukcyjne. I to w jakim stylu! Pozornie niewinne zwyczaje kolegów potrafił podpatrzeć i obrócić przeciwko nim w najmniej dla nich oczekiwanym momencie. Aby to zilustrować opowiem historię o maszynie do pisania. Być może jest nieco błaha, lecz pokazuje wirtuozerię mojego współpracownika.

Władza Ludowa z rezerwą podchodziła do idei prywatnego posiadania maszyny do pisania. Na maszynie można pisać ulotki, książki... niebezpieczna sprawa. Być może dlatego Polska nie robiła ich zbyt wiele. Ot, w sam raz, żeby dla urzędów i naukowców starczyło. A jak już do sprzedaży trafiały, to w horrendalnych cenach. Dochodziło do tego, że łatwiej było kupić maszynę w Niemczech i zlecić rzemieślnikowi jej przeróbkę na polskie litery niż kupić maszynę w Polsce. 

No i właśnie organizacja, do której ten mój agent należał, zdobyła gdzieś taką maszynę. Planom jej wykorzystania nie było końca. Szybko opracowano więc jakąś krótką ulotkę i postanowiono, że każdy z członków przepisze ją sto razy. Pierwszy do pracy zaoferował się oczywiście mój TW. I faktycznie, sto egzemplarzy ulotki pracowicie przepisał. I to w jedną noc! Przed wyjściem do pracy maszynę ukrył przed niedyskretnymi spojrzeniami w swoim kanapotapczanie. 

Gdy, zgodnie z umową, po odbiór maszyny przyszedł otyły kolega, nie wiedział, gdzie jest ukryta. I, jak to miał w zwyczaju, z rozmachem, całym ciężarem ciała siadł na tapczan dokładnie w tym miejscu, pod którym maszyna była ukryta. Naturalnie, została ona kompletnie zniszczona - druty łączące klawisze z czcionkami zostały połamane. Lamentom, i wzajemnym oskarżeniom nie było końca. Ale szkoda się dokonała. 

Rzecz jasna, czytelnicy już się domyślili, że mój agent miał wszystko zaplanowane. Zauważył powtarzające się zachowanie kolegi (siadanie z rozmachem na kanapotapczanie w konkretnym miejscu przy każdej wizycie) i postanowił je wykorzystać. Właśnie na takim przekuwaniu drobnostek w narzędzie walki polegała jego siła i wyjątkowość. 

Po lekturze tej historii, oraz tej sprzed sześciu dni, być może niektórzy czytelnicy zastanawiają się, jak to możliwe, że Służba Bezpieczeństwa potrafiła skłonić człowieka do podobnych destrukcyjnych działań? Odpowiedź brzmi: nie potrafiliśmy. Potrafiliśmy jedynie wybrać te osoby, które same do takiej destrukcji były zdolne i skłonne. I miały do niej powód, przynajmniej we własnym sumieniu. Bo przecież gdyby bohatera tej historii koledzy od początku szanowali, tak jak na to zasługiwał, to nie musiałby szukać mojej przyjaźni. I kto wie, jak potoczyłyby się losy organizacji?

Wolał jednak zaprzyjaźnić się ze mną. A ja mu wytłumaczyłem, że jego sabotaż to nie zemsta na bandzie dupków, lecz bohaterska walka o wolność i godność całej ludzkości. I choć dziś może to brzmieć dla wielu ludzi jak komunistyczna propaganda, wcale tak nie jest. Bo i wówczas, i dziś wierzyłem, że kapitalizm, o który walczyli moi przeciwnicy, był, jest i pozostanie ustrojem głęboko antyludzkim.
Dyskretna Reklama

Koniec Dyskretnej Reklamy


4 komentarze:

  1. "Zauważył powtarzające się zachowanie kolegi (siadanie z rozmachem na kanapotapczanie w konkretnym miejscu przy każdej wizycie) i postanowił je wykorzystać. Właśnie na takim przekuwaniu drobnostek w narzędzie walki polegała jego siła i wyjątkowość. "

    Fantastyczne. Naprawdę.
    Z niecierpliwością czekam na kolejny wpis.
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję serdecznie! Proszę zaglądać, kolejne wpisy staram się umieszczać co trzy dni.

      Usuń
  2. ojoj chyba coś sie stało:(

    OdpowiedzUsuń
  3. Kawał świetnego bloga. Pisze Pan podobnie do Suworowa. Z tym, że lżej i bez tego narcystycznego echa.
    Mam 30 lat, więc świat o którym Pan pisze jest dla mnie hmm...innym światem, znanym jedynie z książek i opowieści.

    Dzięki!

    OdpowiedzUsuń