środa, 28 stycznia 2015

Jak, komu i dlaczego donosiłem na Milicję Obywatelską

Niedawno, gdzieś w internecie, przeczytałem pełen pogardy wpis, w którym były milicjant w ostrych słowach atakuje oficerów SB, przedstawiając ich jako skończonych łotrów i szubrawców. Na tak niskie mniemanie w jego oczach zasłużyliśmy tym, że donosiliśmy na milicjantów.

Dyskretna Reklama

Koniec Dyskretnej Reklamy

Starałem się mu wytłumaczyć (bez większej nadziei na znalezienie u niego zrozumienia), że na tym właśnie polegała nasza praca. By wyłapywać wszelkie nieprawidłowości i donosić o nich komu trzeba. Stali czytelnicy pamiętają historię o tym, jak donosiliśmy I Sekretarzowi PZPR na skorumpowanego członka PZPR, albo jak ja donosiłem na swoich kolegów, którzy pytali się mnie o sprawy niebędące w ich obszarze zainteresowania. 

Milicjantowi przypomniałem również, że tak to się już działało w całej historii świata. Nawet przytoczyłem mu anegdotę o aferze gospodarczej w starożytnym Egipcie, gdzie grupa kapłanów przywłaszczała sobie majątek świątynny. Przestępstwo to wykraczało daleko poza nasze pojęcie defraudacji. Było to równocześnie przestępstwo pospolite (kradzież), urzędnicze (przekroczenie uprawnień) i religijne (kradzież dóbr należących do bogów) i było uważane za jedną z najcięższych zbrodni. A wiemy o tej aferze, bo zachował się... protokół śledztwa.

Tak więc dawno dawno temu w Egipcie, był jakiś funkcjonariusz, który powziął odpowiednią wiadomość i doniósł, gdzie trzeba. Bo zastanówcie się, co by było, gdyby nie doniósł? Gdyby przymknął oczy? Przecież gdyby sprawa inaczej wyszła na jaw, nasz egipski funkcjonariusz zostałby okrzyknięty wspólnikiem! Bo wiedział, a nie powiedział. Więc, chcąc nie chcąc, odpowiednią notatkę Egipcjanin musiał spisać i dostarczyć komu trzeba. A ten, co ją otrzymał, musiał wszcząć odpowiednie śledztwo. Bo gdyby nie wszczął, a sprawa by wyszła na jaw, byłby wspólnikiem. I tak dalej i tak dalej... Jeśli system obiegu informacji zostanie dobrze zaprojektowany, każdy będzie donosił na każdego i każdy każdego śledził. I bardzo dobrze, i tak być powinno. Bo alternatywą są tajne spiski, kolesiostwo i ukręcanie sprawom łbów w imię fałszywie pojętej solidarności. 

Wspominam o tych gorzkich milicyjnych żalach, gdyż przypomniały mi sprawę, gdzie musiałem donieść na pewnego milicjanta. Otóż pewnego razu dostałem informację od agenta, że taka jedna opozycjonistka opowiada w środowisku, że ma świetny kontakt w Resorcie Spraw Wewnętrznych, dzięki czemu będzie mogła z wyprzedzeniem poznać nasze plany i w ogóle uzyskać wiele cennych informacji. Oczywiście nie mogła powiedzieć byle komu, o kogo chodzi. Bo - jak tłumaczyła - Służba Bezpieczeństwa natychmiast dowiedziałaby się, kto jest informatorem, a wtedy "jego życiu groziłoby niebezpieczeństwo" (bo opozycjonistki lubiły sobie takie banialuki opowiadać). Więc nazwisko jej nowego przyjaciela zdradzała jedynie osobom najbardziej zaufanym. 

Wiadomość ta była bardzo poważna i niepokojąca, bo, jak wielokrotnie wspominałem, w resorcie tajność była priorytetem. Ale sposób rozwiązania sprawy był łatwy i narzucał się sam. Wystarczyło sobie przypomnieć, która z wiernych, bliskich i serdecznych przyjaciółek opozycjonistki była moją agentką i poprosić, żeby ustaliła odpowiednie nazwisko. Proste? Proste. 

Odpowiedź dostałem po kilku dniach. Zdrajcą okazał się funkcjonariusz Zmotoryzowanych Oddziałów Milicji Obywatelskiej, czyli ZOMO. Kamień spadł mi z serca. Żaden z nich nie mógł wiedzieć niczego na tyle ważnego, żeby ewentualny przeciek do opozycji miał dla nas jakiekolwiek znaczenie. Oni po prostu nic nie wiedzieli, bo my im nic nie mówiliśmy. A w każdym razie nic ważnego. Tym bardziej, że choć ZOMO odgrywało bardzo ważną rolę w aparacie sprawowania władzy, to kryterium rekrutacji do Oddziałów była raczej sprawność fizyczna i umiejętność niezadawania pytań, niż inteligencja, pamięć i zdolność analitycznego myślenia. Stąd czułem się podwójnie bezpieczny. 

No, ale zdrada to zdrada, nie można przymykać na nią oczu. Całe szczęście mieliśmy na taką sytuację odpowiednią procedurę. Wezwałem informatora na przesłuchanie. Zaprosiłem również jego przełożonego, żeby mógł wszystkiego dowiedzieć się z pierwszej ręki. A żebym nie czuł się onieśmielony obecnością wysokiego rangą oficera z innego pionu, towarzyszył mi również mój przełożony. I tak siedliśmy sobie w czterech, ja gadałem z Zomowcem, a przełożeni słuchali.

Przesłuchiwany przyznał, że faktycznie wmawiał opozycjonistce, że dużo wie i że chętnie się wiedzą tą podzieli. Przekonywał nas jednak, że mówił to, bo chciał opozycjonistce tej zaimponować, gdyż liczył na zadzierzgnięcie z nią bliższej znajomości, której kulminacją byłoby zbliżenie fizyczne. Czyli, jak ujął to własnymi słowami: "Coś tam jej pieprzyłem, bo myślałem, że mi się uda  ją wydymać". Choć specyficzna uroda opozycjonistki kazała podchodzić do tych deklaracji z ostrożnością, zebrane wcześniej informacje agenturalne potwierdzały wersję Zomowca. 

Kiedy dowiedzieliśmy się czego trzeba, wzięliśmy od Zomowca jakieś banalne oświadczenie i na tym sprawa się niemal skończyła. Pozostał jednak po niej poważny smród. A smrodu u siebie zatrzymywać nie należy. Trzeba go zawsze jak najszybciej przekazać komu innemu. To jednak też było łatwe. Wystarczyło jedynie sporządzić odpowiednią notatkę i przekazać ją (koniecznie z wykorzystaniem obiegu służbowego, żeby został ślad w papierach) mojemu przełożonemu.

Ale po co, ktoś zapyta, pisać przełożonemu o czymś, o czym ten wie, bo siedział na przesłuchaniu? Ano po to, żebym w razie pytania idącego z wysokiej góry: "Co wy towarzyszu zrobiliście w tej sprawie" mógł odpowiedzieć: "Zrobiłem to a to, o czym poinformowałem kierownictwo i nie usłyszałem zastrzeżeń". To właśnie taki dokument, nazywany "dupokrytką", jest najskuteczniejszym przepychaczem biurowego smrodu z jednego gabinetu do drugiego.

Co działo się dalej? Jeśli wszyscy zachowali się zgodnie z logiką systemu, następne kroki musiały wyglądać następująco: Przełożony, który moją notatkę dostał, oczywiście u siebie śmierdzącej sprawy nie chciał. Sporządził więc pisemną informację, którą przedłożył Szefowi do spraw Służby. Ale co mógł zrobić biedny Szef? On już nie miał góry! No chyba, że Warszawa, a tej bez potrzeby szturchać nie należało. Żeby sprawy się pozbyć, musiał pchnąć ją w dół. Ale nie do nas, (bo u nas już była) tylko do ZOMO. Tak więc, zapewne, obiegiem służbowym spytał odpowiedniego podwładnego o stan sprawy, ten swojego podwładnego, aż trafiło to do bezpośredniego przełożonego zdrajcy. Tego, którego zaprosiłem na przesłuchanie.

Przełożony zdrajcy powinien być mi bardzo wdzięczny za moje wcześniejsze zaproszenie. Bo dawało mu ono gigantyczną przewagę. Przecież skoro o wszystkim wiedział od samego początku, to miał czas na podjęcie wobec informatora odpowiednich kroków dyscyplinujących. Dzięki temu na pytanie "Coście Towarzyszu w tej sprawie zrobili" mógł odpowiedzieć "w sprawie podjęto kroki polegające na tym a tym, na czym sprawę zakończono". A jeśli człowiek ten był mądry (a zapewne był, bo na tym szczeblu w ZOMO służyli zwykle oficerowie oddelegowani z SB i pionów operacyjnych MO), to zdrajcę ukarał tuż po przesłuchaniu, sporządzając z całości zdarzenia odpowiednią notatkę i przekazując ją obiegiem służbowym swojemu przełożonemu...

Ale co się stało ze zdradliwym Zomowcem, od którego wszystko się zaczęło? Nie wiem. Nie wiem i nie interesuje mnie to. Może stracił premię, może został zepchnięty na emeryturę... Trudno powiedzieć. Cokolwiek to było, musiało zadowalać cały pion przełożonych przełożonego, z Szefem do spraw Służby włącznie, bo inaczej sprawa byłaby uważana za niezałatwioną i wciąż zapachem zatruwała gabinety. Więc podejrzewam, że działanie było szybkie, stanowcze i proporcjonalne. Bo tak właśnie był skonstruowany system. A przynajmniej ja takim lubię go pamiętać. 
Dyskretna Reklama

Koniec Dyskretnej Reklamy



1 komentarz:

  1. Odwody nie Oddziały. Oficer raczej powinien wiedzieć.

    OdpowiedzUsuń