W poprzednich dwóch postach starałem się udowodnić, że dla Służby Bezpieczeństwa tajność była sprawą priorytetową i że żadne informacje z SB na zewnątrz nie wyciekały. W tym poście jednak chciałbym wrzucić łyżkę dziegciu do tej odmalowanej przeze mnie beczki miodu. A właściwie dwie łyżki w formie dwóch przykładów.
Dyskretna Reklama
Koniec Dyskretnej Reklamy
Koniec Dyskretnej Reklamy
Przykład pierwszy.
Pewne go razu do posterunku milicji zgłosił się zwyczajny obywatel. Obywatel ów był bardzo zaniepokojony, bo w tramwaju znalazł teczkę opatrzoną wszelkimi możliwymi pieczątkami typu "tajne" "specjalnego znaczenia" i tym podobnymi. Brakowało chyba tylko pieczątki "palić przed czytaniem".
Pewne go razu do posterunku milicji zgłosił się zwyczajny obywatel. Obywatel ów był bardzo zaniepokojony, bo w tramwaju znalazł teczkę opatrzoną wszelkimi możliwymi pieczątkami typu "tajne" "specjalnego znaczenia" i tym podobnymi. Brakowało chyba tylko pieczątki "palić przed czytaniem".
Obywatel ów zapewniał dobitnie i wielokrotnie, że teczki owej nie otwierał, zawartości nie czytał, a nawet gdyby chciał to by nie mógł, bo był krótkowidzem, a akurat nie wziął okularów. Gdyby komuniści w swoim czasie nie zlikwidowali analfabetyzmu, pewnie starałby się milicjantów przekonać, że w ogóle czytać nie potrafi.
Odpowiedzialna, propaństwowa i obywatelska postawa obywatela została przez Władzę Ludową stosownie doceniona. Milicji zaś wystarczyło spojrzeć na okładkę, żeby wiedzieć, że dokumenty pochodzą z wydziału II, czyli z kontrwywiadu. Teczkę wydziałowi zwrócono, spisując odpowiedni protokół.
Kontrwywiad oczywiście musiał w tej sytuacji wszcząć odpowiednie śledztwo. Wykazało ono, że nadgorliwy funkcjonariusz postanowił "zabrać robotę do domu", w związku z czym stosowną teczkę przemycił poza bramy naszej placówki i - nieszczęśliwie dla siebie - wracając do domu zostawił ją w tramwaju. Mimo usilnych poszukiwań, nie znaleziono ani "inspiracji z zewnątrz", ani kontaktów z obcym wywiadem. Kontrwywiad się tym bardzo zmartwił, bo już widział ordery i premie, związane ze złapaniem obcego szpiega we własnych szeregach.
Co się stało z niefortunnym nadgorliwcem nie wiem. O ile mi wiadomo, nie poszedł do więzienia. Chociaż powinien. Nawet wynoszenie teczek poza własny pokój bez asysty archiwisty mogło prowadzić do postępowania dyscyplinarnego, a co dopiero wnoszenie tajnych dokumentów do tramwaju! Ale najwidoczniej ów kontrwywiadowca miał odpowiednio silne układy. A może go wywalili z SB i zesłali do milicji? Nie umiem powiedzieć. Najważniejszym punktem tej historii jednak jest postawa obywatela, który znajdując tajne dokumenty nie biegnie z nimi do gazet, nie publikuje ich w internecie, tylko grzecznie zanosi na milicję. Jego decyzję, rzecz jasna, ułatwiał brak w PRL-u zarówno tabloidów, jak i internetu*.
To oczywiście nie jedyna historia, gdy tajność Służby Bezpieczeństwa została naruszona. Innym razem oficer SB, wracając ze spotkania z agentem zauważył, że w okolicy komendy walają się jakieś niewielkie papierki. Przeciętny człowiek by je pewnie zignorował, ale on pomyślał, że mogą to być ulotki antypaństwowe.
Jakież było jego zaskoczenie, gdy okazało się, że są to, wspomniane we wcześniejszym poście, karty E-15. Z zewnątrz dokumenty te wyglądały niepozornie. Niewielka karteczka formatu A6 wydrukowana na niskiej jakości makulaturowym papierze. Ale był to bardzo ważny dokument. Upraszczając, było to zapytanie, czy dana osoba figuruje w archiwum SB. Na drugiej stronie zaś znajdowała się stosowna odpowiedź, typu "porozumieć się z Kapitanem Adolfem Beredzińskim z Wydziału III". Gdyby dokumenty te wpadły w ręce naszych wrogów, mogliby oni poznać choćby część naszych tajnych współpracowników, a przynajmniej część metod naszej pracy.
Oficer oczywiście karty zebrał. Pozostało jednak pytanie, jakim cudem znalazły się one na ulicy? Odpowiedź okazała się banalnie prosta. W owym czasie nie mieliśmy jeszcze zniszczarek i zbędne dokumenty archiwalne (zgodnie ze słowami sprzątaczki z poprzedniego postu) paliło się w kotłowni. Jednakże karty E-15, z racji swojego niewielkiego formatu i lekkiego papieru zostały porwane przez kominowy cug i wywiane na ulice.
Za owo niedopatrzenie nikogo nie pociągnięto do odpowiedzialności. No bo niby kogo? Palacza? Sami byliśmy sobie winni. Jednakże tą poważną lukę w zabezpieczeniach należało niezwłocznie załatać. I załatano. Montując na kominie drucianą siatkę z odpowiednio drobnym oczkiem.
------------------------------
*najmłodszym przypominam, że w czasach PRL nawet USA nie miały jeszcze internetu.
Odpowiedzialna, propaństwowa i obywatelska postawa obywatela została przez Władzę Ludową stosownie doceniona. Milicji zaś wystarczyło spojrzeć na okładkę, żeby wiedzieć, że dokumenty pochodzą z wydziału II, czyli z kontrwywiadu. Teczkę wydziałowi zwrócono, spisując odpowiedni protokół.
Kontrwywiad oczywiście musiał w tej sytuacji wszcząć odpowiednie śledztwo. Wykazało ono, że nadgorliwy funkcjonariusz postanowił "zabrać robotę do domu", w związku z czym stosowną teczkę przemycił poza bramy naszej placówki i - nieszczęśliwie dla siebie - wracając do domu zostawił ją w tramwaju. Mimo usilnych poszukiwań, nie znaleziono ani "inspiracji z zewnątrz", ani kontaktów z obcym wywiadem. Kontrwywiad się tym bardzo zmartwił, bo już widział ordery i premie, związane ze złapaniem obcego szpiega we własnych szeregach.
Co się stało z niefortunnym nadgorliwcem nie wiem. O ile mi wiadomo, nie poszedł do więzienia. Chociaż powinien. Nawet wynoszenie teczek poza własny pokój bez asysty archiwisty mogło prowadzić do postępowania dyscyplinarnego, a co dopiero wnoszenie tajnych dokumentów do tramwaju! Ale najwidoczniej ów kontrwywiadowca miał odpowiednio silne układy. A może go wywalili z SB i zesłali do milicji? Nie umiem powiedzieć. Najważniejszym punktem tej historii jednak jest postawa obywatela, który znajdując tajne dokumenty nie biegnie z nimi do gazet, nie publikuje ich w internecie, tylko grzecznie zanosi na milicję. Jego decyzję, rzecz jasna, ułatwiał brak w PRL-u zarówno tabloidów, jak i internetu*.
To oczywiście nie jedyna historia, gdy tajność Służby Bezpieczeństwa została naruszona. Innym razem oficer SB, wracając ze spotkania z agentem zauważył, że w okolicy komendy walają się jakieś niewielkie papierki. Przeciętny człowiek by je pewnie zignorował, ale on pomyślał, że mogą to być ulotki antypaństwowe.
Jakież było jego zaskoczenie, gdy okazało się, że są to, wspomniane we wcześniejszym poście, karty E-15. Z zewnątrz dokumenty te wyglądały niepozornie. Niewielka karteczka formatu A6 wydrukowana na niskiej jakości makulaturowym papierze. Ale był to bardzo ważny dokument. Upraszczając, było to zapytanie, czy dana osoba figuruje w archiwum SB. Na drugiej stronie zaś znajdowała się stosowna odpowiedź, typu "porozumieć się z Kapitanem Adolfem Beredzińskim z Wydziału III". Gdyby dokumenty te wpadły w ręce naszych wrogów, mogliby oni poznać choćby część naszych tajnych współpracowników, a przynajmniej część metod naszej pracy.
Oficer oczywiście karty zebrał. Pozostało jednak pytanie, jakim cudem znalazły się one na ulicy? Odpowiedź okazała się banalnie prosta. W owym czasie nie mieliśmy jeszcze zniszczarek i zbędne dokumenty archiwalne (zgodnie ze słowami sprzątaczki z poprzedniego postu) paliło się w kotłowni. Jednakże karty E-15, z racji swojego niewielkiego formatu i lekkiego papieru zostały porwane przez kominowy cug i wywiane na ulice.
Za owo niedopatrzenie nikogo nie pociągnięto do odpowiedzialności. No bo niby kogo? Palacza? Sami byliśmy sobie winni. Jednakże tą poważną lukę w zabezpieczeniach należało niezwłocznie załatać. I załatano. Montując na kominie drucianą siatkę z odpowiednio drobnym oczkiem.
------------------------------
*najmłodszym przypominam, że w czasach PRL nawet USA nie miały jeszcze internetu.
Dyskretna Reklama
Koniec Dyskretnej Reklamy
Koniec Dyskretnej Reklamy
Ma Pan lekkie pióro, mam nadzieję, że uraczy nas Pan jeszcze niejedną ciekawą historią ;)
OdpowiedzUsuńDziękuję serdecznie za miłe słowa. To bardzo motywuje. Proszę zaglądać na bloga co trzy dni, albo subskrybować, następne historie będą tylko ciekawsze. Pozdrawiam!
UsuńBardzo ciekawy blog. Przeczytałem dzisiaj "od deski, do deski".
OdpowiedzUsuńPrzy okazji lektury przypomniałem sobie historię czeskiego barda (którego dość lubię słuchać). Jakiś czas temu oskarżono go o to, że współpracował z tamtejszą SB. Potwierdził i dodał, że przekazywał im nieistotne i specjalnie fałszowane informacje. Tak sobie myślę, że przecież pewnie każda tego typu służba weryfikuje, na mnóstwo różnych sposobów, informacje dostarczane jej przez źródło. I żadne nie jest zawsze traktowane, jako w 100% wiarygodne. Zatem albo facet opowiada brednie, albo miał po drugiej stronie bandę debili. Może mógłby powstać na temat sposobów weryfikacji jakiś wpis? Podejrzewam, że przy tym najbardziej oczywistym było najwięcej anegdot - dwóch agentów, donoszących na siebie równocześnie, przy braku ich świadomości, że kolega agentem również jest :) Pozdrawiam, A.
Cieszę się, że się Panu mój blog podoba. Proszę na niego zaglądać (albo subskrybować), bo kolejne posty staram się umieszczać co trzy dni.
UsuńPytając, czy mogło się zdarzyć, że agent dostarczał nam fałszywe informacje i czy informacje te sprawdzaliśmy, dotknął Pan sedna naszej pracy. Pełna odpowiedź na to pytanie wymaga kilku kolejnych wpisów, które - obiecuję - powstaną. Tutaj powiem tylko, że system sprawdzania dostarczonych informacji był bardzo rozwinięty i stanowił ważną część naszej działalności.
A czy mogło się zdarzyć, że wiedzieliśmy, że agent mówi nam nieprawdę, a my mimo to kontynuowaliśmy z nim współpracę? Oczywiście! Sam miałem kilku takich tajnych współpracowników. Istniał co prawda pogląd, że takie źródła należy eliminować. Ale ja się z nim nie zgadzałem.
Bo taki agent rozmawiał przecież nie tylko z nami. Rozmawiał też ze swoimi kolegami. Więc ja mogłem mu na spotkaniach podsuwać różne informacje. I on rozprowadzał je dalej w swoim środowisku. Informacje te nie zawsze były prawdziwe (czy inaczej - zawsze były nieprawdziwe), ale powodowały w danym środowisku obawy i przyczyniały się do rezygnacji niektórych osób z działalności antypaństwowej. A o to przecież mi chodziło. Bo moim podstawowym zadaniem, jak Pan zapewne pamięta, było ZAPOBIEGANIE.
Jeszcze raz dziękuję za mądry komentarz i pozdrawiam.
Szczerze mowiac to chetnie postawil bym panu flaszke za te wszystkie historie bo ubawilem sie setnie,dowiedzialem sporo hermetycznych informacji ktorych prozno szukac w jakichkolwiek ksiazkach o temacie (bo badzmy szczerzy ktory "Wołoszański" napisze w powaznej ksiazce historycznej ze sb zarzygalo lokal kontaktowy) ale z tego co widze to ceni sobie pan swoja prywatność...nawyki ze służby? Pononwne pozdrowienia z dołaczonymi ponagleniami w pisaniu.
OdpowiedzUsuńTowarzysz Jakub
Nawyki ze służby nawykami ale sądzę, że może chodzić o co innego: w dzisiejszych czasach pisanie o SB czegokolwiek poza opisami w rodzaju "bestialskie komuchy z rękami ubabranymi krwią bohaterów walki o wolność" grozi linczem. Sam na miejscu Autora nie odważyłbym się ujawnić jakichkolwiek personaliów.
UsuńSzemkel
Panie Jakubie, za flaszki propozycję dziękuję. Przy najbliższej okazji wypiję Pana i innych czytelników zdrowie. A swoją drogą zainspirował mnie Pan do umieszczenia w blogu przycisku "przekaż dotację". Bo że ja trunkowy jestem to nie ukrywam i nigdy nie ukrywałem.
UsuńCo do ochrony własnej prywatności, to kierowało mną kilka motywów.
Po pierwsze, nie mówiąc za dużo o sobie chronię ludzi, o których opowiadam. Bo dla mnie najważniejsza jest sama sytuacja, a nie personalia jej bohaterów. Tutaj mają panowie rację, taki nawyk ze służby, żeby nie plotkować.
Po drugie, działając anonimowo staram się pokazać uniwersalność tych historii. I że to opowieści są najważniejsze, a nie autor, bo prawie każdy inny oficer SB przytoczyłby inny zestaw zabawnych sytuacji.
Panu Szemkelowi odpowiem jeszcze, że jeśli chodzi o ten lincz, to nie jest wcale tak źle z naszym społeczeństwem, jak chciałaby to pokazać telewizja. W swoim czasie społeczeństwo bywało nam naprawdę życzliwe (o czym postaram się coś wkrótce napisać), a obecnie jest już raczej obojętne. A w przedsięborstwach staż w SB jest traktowany jako duży atut.